To była chwila.
Shin chwycił za dzban wypełniony po brzegi słodkim winem i wyszedł ze spiżarni, aby czym prędzej pognać do komnat, których jeszcze nikomu nie przypisano. Tam czekały na niego puściutkie, gliniane misy – naczynia na owo słodkie wino, niby najlepsze powitanie powstałe według receptury samego króla. Młodzieniec musiał się pospieszyć, gdyż kilku chłopców stajennych szepnęło mu, że na Tech Duinn krzyczą sroki, a oślizgłe dusze chowają się po kątach, drżąc przy tym ze strachu. To mogło oznaczać tylko jedno – Fianna jest blisko.
Shin nie spodziewał się jednak, że aż tak blisko.
Ledwie bowiem otworzył drzwi pierwszej komnaty, dostrzegł jednego z jej rycerzy i dosiadającą go dziewkę, której nigdy przedtem nie widział. Nie była ani piękna, ani czysta, za to krzyczała najgłośniej ze wszystkich nierządnic, jakie znał. Fala zdumienia zalała młodziutkiego sługę aż zanadto, odbierając mu dech i odwagę, a jego twarz rozjarzyła się rumianym blaskiem. Nogi same odnalazły wyjście, podczas gdy dłoń nadal nieuważnie błądziła w przestrzeni, szukając drzwi. Jedynie jasne, szczere oczy błądziły w najlepsze po ciałach kochanków pogrążonych w cielesnej zadumie, która bardziej niż wytchnienie przypominała wojnę mięśni i żądz, wojnę emocji i strat, wojnę myśli i potrzeby.
Przypominała to, co dobrzy ludzie nazywali młodością.
Choćby nawet chciał, Shin nie potrafił odwrócić wzroku. Wszak miał ledwie piętnaście zim, a pragnienie ujrzenia żądzy i miłosnego zniszczenia było silniejsze niż jakakolwiek siła, którą znał. Dlatego stał tam jak skamieniały i patrzył, pozwalając dłoni przerwać poszukiwania.
Nim się obejrzał, druga, słabsza, ręka upuściła dzban, który w odpowiedzi roztrzaskał się o podłogę. Wino plusnęło radośnie – nareszcie wolne i szczęśliwe, a oczy kochanków odruchowo wlepiły się w piękną, niewinnie zaskoczoną postać stojącą w progu.
To trwało tylko chwilę, naprawdę.
A jednak wystarczyło, by odebrać chłopcu wiarę w to, że czas, jaki mu pozostał, wcale nie jest aż tak krótki, jak mówią.
Rudowłosa dziwka wrzasnęła coś w gardłowym języku, którego Shin nie rozumiał. Brzmiał on trochę jak trzask gałęzi wymieszany z oburzeniem, kpiną oraz groźbą, od której chłopcu zjeżyły się włoski na karku i rękach. Wojownik również coś krzyknął, wyraźnie poirytowany, a przy tym dziwnie spokojny, nim gwałtownie zrzucił z siebie swoją kochankę i, porwawszy z ziemi grube, wilcze futro oraz włócznię opartą o łóżko, ruszył w pogoń za pięknym sługą, który chciał tylko powitać go winem.
Shin byłby tam pewnie zamarł, gdyby nie instynkt, jaki nakazał mu uciekać, ile tylko sił w nogach. Nie był to jednak ten sam instynkt, który mówi, kiedy zasypiać i budzić się co dnia. Uczucie to przypominało bowiem mrowienie, jakie odczuwa się tylko wtedy, gdy los oddaje swą najlepszą kartę, nie mogąc zrobić nic więcej.
Była to potrzeba. Niezwykle silna potrzeba pójścia dalej, choćby tylko po to, by przekonać się, jak smakuje śmierć. Potrzeba bycia człowiekiem, choćby tylko przez chwilę. Potrzeba zaznania tego, co zakazane. Potrzeba…
Shin zatem również zerwał się z miejsca. Odwróciwszy się na pięcie, zniknął wojownikowi z pola widzenia i w ciągu sekundy albo dwóch przemierzył korytarz oraz dziesiątki stromych schodów, by wkrótce potem potknąć się i omal nie upaść twarzą prosto w wiadro napełnione pomyjami.
Z prędkością światła mijał kolejne służące rzucające mu pytające spojrzenia albo krzyczące coś niemającego dla niego w tamtej chwili większego znaczenia. Przeciągłe świsty szarpały się w najlepsze z subtelnymi podpowiedziami pośpiechu, a ściany zdawały się do siebie zbliżać, jakby chciały go zamknąć w swojej niemal zabawnej pułapce.
Ale Shin tylko biegł. Nie zwracał na to uwagi.
Wojownik znów go widział i wprawdzie deptał mu po piętach – odziany w zbyt ciężkie futro i własną wściekłość – jednak nawet uzbrojony w długą, ostrą, zjadliwą włócznię nie zdołał go dosięgnąć. Zupełnie jakby jakaś magiczna, świetlista ściana oddzieliła ich światy na dobre, jakby cieniutka granica, jaką stworzyła boska opatrzność, była jednocześnie święta i nieprzekraczalna zarówno dla nich samych, jak i powodów, jakie mieli na swe usprawiedliwienie.
Oddech Shina był szybki, zmęczony i trochę kwaśny, ale nie dawał za wygraną – wytrwale łechtał pierś swoim żałosnym requiem, prosząc, by się nie poddawała. Nogi to przyspieszały, to błądziły w labiryncie mniejszych i większych zmęczeń, jednak w miejscu nie stanęły ni razu. Tak było aż do chwili, w której oczom chłopca ukazało się wejście do lochów.
Bogowie… – jęknął Shin w myślach. – Bogowie, niech to się uda… Proszę, niech to się…
Wbiegł tam, nie zważając na strażników zajętych grą w kości. Obejrzał się jednak, kiedy ich wściekłe okrzyki zmieszały się z gardłowym sapaniem żołnierza Fianny, który planował zrobić to samo.
Chłopiec uznał najwyraźniej, że lepszej okazji nie będzie, bo nawet uśmiechnął się pod nosem i rozejrzał się wokół. Po lewo dostrzegł rząd kiepsko pozamykanych klatek, w których tłoczyli się brudni, cuchnący mężczyźni o żółtych lub zupełnie czarnych zębach – najpewniej żebracy lub awanturnicy, których straże dopadły podczas jakiejś przygodnej łapanki. Po prawo zaś znajdowały się lochy, w jakich pełno było nierządnic i wdów, które nie zapłaciły podatku. Kościste, delikatne ręce wygłodzonych kobiet zwisały bezładnie z krat, jakby czekały w gotowości, na wypadek gdyby nadeszła jałmużna lub nawet wolność, a dziesiątki pociemniałych oczu wpatrywały się w przestrzeń bez emocji.
Shin głośno przełknął zakrzepłą gulę z krwi oraz śliny, jaka stanęła mu w gardle. Potem z wahaniem ruszył przed siebie, gdzie zastał nie tylko niewielki miecz przytwierdzony do ściany, ale również kilkunastu strażników wlepiających w niego pożądliwe spojrzenia. Pozbawieni oręża za bardziej lub mniej hańbiące przewinienia mogli bowiem tylko patrzeć i przypominać sobie dawne wojny.
Kto wie? Może krwawe wspomnienia pozostawiły im w głowach jakieś słodkie tęsknoty? A może nadal chodziło o wolność?
Jeden z tych strażników – dość młody i szalenie niebieskooki – przyglądał się ostrzu szczególnie uważnie, a kiedy spostrzegł, że Shin znów przyspiesza i chwyta je w dłoń, by tak oto brnąć przed siebie dopóty, dopóki nie napotka kolejnej ściany lub śmierci, zawołał:
– Nie idź tam, dzieciaku. Uwolnij mnie, a ci pomogę, tylko tam nie idź!
Lecz Shin nawet się nie obejrzał i pognał przed siebie, zastępując wykorzystane siły okruchami tych, które znalazł po drodze.
Zbiegł w dół, tak jak prowadziła licho oświetlona droga. Nie miał pojęcia, co znajdowało się na jej końcu, ale przypuszczał, że może być to nawet Serce Ciemności. Wielokrotnie słyszał o nim od Babbi – poczciwej staruszki, która najpierw mieszkała w chatce obok, a potem zadomowiła się na kawałku słomianej maty, jaką ojciec rozłożył specjalnie dla niej przy palenisku, kiedy wygnała ją córka.
Babbi mówiła, że Serce Ciemności jest piękne. Kryształowe, głośne, świetliste i kolorowe, a melodia, jaką wybija, zmienia się z każdym kolejnym świtem. Mówiła również, że ci, którzy je widzieli, nie łaknęli już niczego – ani nowej melodii, ani świtu, ani nawet nocy wysadzanej gwiazdami, całymi z diamentowej masy bez smaku i zapachu.
Po prostu znikali – pochłonięci przez piękno.
Albo piekło.
Shin w to nie wierzył – wszak ciemność to ciemność i nic nie jest w stanie tego zmienić, a już na pewno jakaś tam legenda.
Jeśli Serce Ciemności naprawdę istnieje – myślał – musi być czarne, zimne, głuche i nieme. Martwe. I złe.
Zwolnił nieco, kiedy do jego uszu dotarła cisza, a oczom ukazała się ciężka, mosiężna brama na wpół pokonana przez czas. Chłopiec wziął głęboki oddech i zastanowił się, czy aby na pewno chce ją przekraczać. Pod skórą czuł dziwne mrowienie – ni to z zimna, ni ze strachu. Na dodatek coś mu podpowiadało, że cisza, jaką tu zastał, nie jest wieczna, zupełnie jakby wojownik miał się tu zjawić lada moment, by pogrzebać wszelkie nadzieje Shina – wysokiego, niezdarnego i pięknego młodzieńca, który chciał go tylko powitać winem.
Jako że nie było to wcale takie nieprawdopodobne, chłopak zaczął się leniwie przeciskać między ostrymi kolcami, które czas podarował bramie, kiedy mu się znudziła. Skaleczył się przy tym w tak wielu miejscach, że nawet nie próbował ich zliczyć, i ubrudził bardziej niż przy jakiejkolwiek pracy, jaką w życiu wykonywał. Jednak opłaciło się – był już po drugiej stronie, a wojownik został tam.
Został tam zupełnie sam.
Albo niezupełnie.
– Jeszcze kawałek… Jeszcze tylko kawałek… – szepnął chłopak pod nosem, odsuwając od siebie myśl, co będzie potem, co będzie wtedy, gdy już dotrze do końca.
Ale nawet gdyby sobie to jakoś wyobrażał, nie pomyślałby o tym, co tam zastał.
Szedł powoli, bo nagle zrobiło się zupełnie ciemno. Woda witała jego stopy żałosnymi, zbyt głośnymi pluśnięciami, a zapach wilgotnej obawy drażnił nozdrza zakrzepłymi marzeniami, o których nie mógł widocznie opowiedzieć nikomu innemu. Shin nieco zmrużył oczy, łudząc się przy tym, że wkrótce przyzwyczają się do ciemności. Tak się jednak nie stało – czarna, pochłaniająca wszystko pustka towarzyszyła mu bowiem aż do samego końca, który rozpoznał po zapachu wrzosów i mgły.
Uradowany nieco przyspieszył kroku i lekko przysłonił oczy, porażony powrotem jasności. Ledwie to jednak uczynił, pożałował, bo widoku, jaki zastał, się nie spodziewał.
Znalazł się bowiem na… cmentarzu. Pełnym wrzosów, popiołów, kruków i wron. I nie byłoby w tym może nic szczególnie niezwykłego – wszak śmierć jest obecna wszędzie, zwłaszcza w krainie daleko za horyzontem – gdyby nie to, że na środku owego cmentarza stała jasnowłosa dziewczynka. Niziutka i krucha, ale piękna jak nimfa. Odziana w czerwoną suknię wpatrywała się w poszarzałe niebo, myśląc zapewne o tym, że zanosi się na deszcz.
Tuż za nią stał pewien młodzieniec – wysoki, cwany, rozradowany i czerwonowłosy. Uśmiechał się pod nosem, gdy jego lewa dłoń wolno wędrowała między poły płaszcza, skąd wkrótce potem wyjęła lśniący sztylet.
Wiatr ostrzegawczo zadął we własny oddech.
Shin zesztywniał, wojownik tymczasem przeklął go po raz setny.
A dziewczynka jak gdyby nigdy nic wpatrywała się w niebo, nucąc pod nosem jakąś nieznaną, tęskną piosenkę.
Nawet nie drgnęła, gdy roześmiany rycerz pogładził ją po delikatnej, smukłej szyi, zanim przyłożył jej do gardła sztylet ostry jak brzytwa.
Wprawdzie zamknęła oczy i powiedziała coś cicho, ale nic poza tym.
Czerwonowłosy uśmiechnął się jeszcze szerzej i i mocniej przycisnął sztylet do skóry dziewczynki. Byłby to robił aż do momentu, w którym wycisnąłby z niej ostatki popielatej duszy, gdyby nie to, że wiedziony jakimś nieznanym przeczuciem Shin zaszedł go od tyłu i jednym zwinnym ruchem przebił go zerwanym ze ściany mieczem.
Dlaczego w zasadzie to zrobił?
Nie wiedział.
Popatrzył tępo na młodzieńca, który zanim umarł, opluł krwią wrzosy i wlepił w niego zagniewany wzrok.
Zadrżał. Niepewny i skrzywdzony przez impuls, na łaskę którego się zdał.
Był tak oszołomiony, że nie słyszał nawet, jak dziewczynka ostrożnie cedzi pod nosem swe strachliwe słowa:
– I co teraz z moją ofiarą…? Co powiedzą smoki?