niedziela, 13 września 2015

ULICA 1: BRAKI




On uciekał. Przez ciemny, ciemny las.

Jego koń również uciekał. Spłoszony, drżący, bliski śmiertelnego absolutu… Taki właśnie gnał, gnał przed siebie, gnał mimo powietrza zostawiającego na jego gębie krwawe pocałunki… Gnał. Tyle że w przeciwnym kierunku do tego, w którym zmierzał on – jego pan, który uciekał.

Ciemność gęstniała z chwili na chwilę, mimo że był ranek, który dawał się ciału we znaki, raniąc skórę nieprzyjemnym mrowieniem. Po księżycu i gwiazdach pozostała wprawdzie tylko mleczna smuga, niby niedokończony owoc tragicznego romansu, co to nigdy nie powinien mieć miejsca… Romansu, który pobłogosławił wszystkie przekleństwa. Również te, przed którymi teraz uciekał.

Nie do wiary… On – ten, który nigdy niczego się nie lękał. On uciekał… Uciekał, choć nie wiedział dlaczego. Uciekał i walczył, choć tylko sam ze sobą, choć nagrody nigdzie nie było widać, choć mogło się to skończyć tylko źle…

Czy się bał? O tak, bał się. Bał się jak diabli. Ale nawet to nie pozwalało mu się zatrzymać. Biegł dalej, szybciej, łzawiej… W dłoniach ściskał dwie zupełnie różne rzeczy – w lewej ciężki miecz, w prawej malutką, kruchą dłoń. Kobiecą, nienależącą mu się dłoń.

– Diarmuidzie…? – spytała kobieta z wahaniem, kiedy na nią spojrzał. – Czy ty się poddajesz?
Spojrzał w jej zalęknione, ciemne oczy i zobaczył tam ślady pierwszych łez oraz porażki. Skrzywdził ją? Zatem powinien cierpieć. Uprowadził? Więc miał tę, której mieć nie powinien. Ale czy na pewno? Przecież on tylko powiódł dłonią po wspomnieniu, jakie wycisnęła na jego ustach swym błagalnym pocałunkiem. Ona zaś przyszła sama i poprosiła, żeby zabrał ją tam, gdzie nikt ich już nie znajdzie. On spełnił tę prośbę. Przecież tak bardzo ją kochał. Prawda…?

W chwilę potem kobieta ponowiła pytanie, ale Diarmuid nie odpowiedział. Jego nogi bowiem gwałtownie przyspieszyły, a serce właśnie pękło. Pękło aż zanadto. Z należytym trzaskiem i tęsknotą za czymś, czego nazwać nie potrafił…

I choć jakaś tajemna siła nakazywała mu nieprzerwanie wierzyć w kobietę, wraz z którą uciekał, wierzyć w całą jej cielesność i potrzebę bycia tylko jego, on czuł, że uciekając razem z nią, traci coś ważnego. Ważniejszego niż on sam, niż cały krwawy, wojowniczy świat, jakiego nauczył się już na pamięć…
Zupełnie jakby ktoś palcem nakreślił na piasku całe jego życie, a potem nabrał wody w skorupkę po starym, gorzkim orzechu i rozmył najważniejszą jego część, by już nigdy nie mógł jej sobie przypomnieć…

By mógł uciekać. Jeszcze szybciej i łzawiej, tracąc w najlepsze albo w najgorsze – a to wszystko z kobietą, którą przewrotnie kazano mu pokochać. Tak więc ciekał, a w głowie charczącym echem pobrzękiwał głos pewnego starego kruka, który wiedział więcej, niż chciał powiedzieć.

Mówił on, że Legenda istnieje…
Że mówi.
Mówi cicho, niemal szeptem, a jednak wystarczająco głośno, by mógł ją usłyszeć.
Pytanie tylko, czy chciał jej słuchać.
Kruk nie chciał.
Lecz to nic nie zmieniło.
Legenda przecież już wtedy istniała.
I mówiła.
Mówiła cicho, niemal szeptem, mówiła tylko do kruka…
Lecz wtedy…

No właśnie. Co się stało wtedy?


***



Diarmuid drgnął i natychmiast otworzył oczy. Odruchowo rozejrzał się wokół, lecz nie musiał się wcale szczególnie przyglądać, by wiedzieć, kto wyrwał go ze snu. Sithny** Mysi Wąs bowiem nie zamierzał uciekać. Przeciwnie – ledwie zbudził swego przyjaciela, a już przykucnął tuż przy jego lewym ramieniu i, przygładziwszy nikłe, jasne włosy tuż nad ustami, roześmiał się w głos, nie zamierzając nikomu niczego ułatwiać.
– Idź ty, ty… – zakpił Sithny Mysi Wąs, po czym po dwakroć klepnął przyjaciela po twarzy i drwiąco dodał: – Ja na wartę pójdę, ja pójdę! Takeś bajał wczoraj po biesiadzie czy nie? Takeś bajał?!
Diarmuid w odpowiedzi mruknął coś niezrozumiałego i odtrącił natrętną dłoń przyjaciela, rzucając mu przy tym gniewne spojrzenie.
Wojak się jednak nie zrażał.
– Oczy masz jak chabry, nadtoś przeklęty, a przy tym głupi niczym syn Cordhilla Sinorękiego, co to myślał, że jak dziewkę po dobroci posiądzie, to się wojem stanie. Szkoda tylko, że zapomniał, że wierzcha trza należycie osiodłać, bo inaczej spadnie się we własny gnój… – stwierdził Sithny, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– O czym ty gadasz? – mruknął Diarmuid, nie rozumiejąc i nieznacznie mrużąc przy tym oczy. Jego pięknym, wyrwanym ze słodkiego niebytu ciałem wstrząsnął dreszcz wywołany narastającym w powietrzu chłodem.
Jesień niedługo naprawdę się skończy… – pomyślał wojownik z żalem. – A my? Co będzie z Fianną, kiedy Fionn się już ożeni? Pójdziemy walczyć czy ostaniemy w karczmach i przeczekamy zimę?
Już miał sobie odpowiedzieć na te pytania, kiedy to Mysi Wąs z kpiną zarechotał: „To nie słyszałeś?” i jął się opowiadać historię zasłyszaną zapewne gdzieś po kątach:
– Corwhell mac Sellin, najstarszy syn Sinorękiego, po raz pierwszy posiadł dziewkę. To było w końcu wiosny, jakeśmy na południu używali wina i tych serowych specjałów, pamiętasz? – Diarmuid potwierdził jednym skinieniem. Sithny uśmiechnął się z rozrzewnieniem i ciągnął: – Na imię jej – znaczy się, tej dziewce, nie wiośnie – było Marsille. Urodziła się szóstą córką zamkowej kucharki i stajennego. A teraz ona urodzi. Znaczy się, ta cała Marsille, nie wiosna. Urodzi. I to najstarszego syna Corwhella mac Sellina. – Sithny wybuchnął głośnym śmiechem, po czym pochylił się nad uchem swego przyjaciela, by konspiracyjnym szeptem zadać pytanie i sobie na nie niemal od razu odpowiedzieć: – Wiesz, co w tym wszystkim najlepsze? Że cnotę jej matki, Cersille, odebrał Sinoręki. I wcale nie zrobił tego siłą. Ale rumaka osiodłał.
Diarmuid Ua Dubihne uważnie przyjrzał się swemu rozbawionemu przyjacielowi, by odnaleźć na jego twarzy choć jeden powód, dla którego i on mógłby się śmiać. Nie znalazł. Przypomniał sobie za to wszystkie szczegóły, na które natykał się co krok, a o których w niemal magiczny sposób zapominał.
Tak to już jest, że drobiazgi stają się ważne dopiero wtedy, gdy już wpadną w zachłanne objęcia przeszłości.

Diarmuid Ua Dubihne dostrzegł na przykład to, że jego przyjaciel, Sithny Mysi Wąs mac Zuarhneais, nie był ani szczególnie bystry, ani przystojny. Często spadał z konia i brudził szaty. Na dodatek chętnie szeptał z fałszerzami i tymi, którzy żyją, ale tylko cudzym życiem. Tryskał dobrym humorem i kleił się do kobiet, a pieniądze równie łatwo zdobywał, jak trwonił.
Twarz Sithny'ego poznaczyły nabyte jeszcze we wczesnej młodości blizny będące skutkiem rozmaitych bójek oraz krostostanu, którego epidemii uświadczył, nim jeszcze wypędzono go z rodzinnego gniazda. Niewiele mówił o swojej rodzinie, ale kiedy już to robił, to zawsze z pogardą i drżeniem bawiącym się jego nazbyt wątłym ciałem oraz wciąż chłopięcym głosem.
Ilekroć Diarmuid oraz reszta Fianny patrzyli na niego w walce, nie mogli się nadziwić, jak ten cherlak krwawo tańczy wraz ze swoim mieczem, Syrenem. Zupełnie jakby wiatr wygrywał mu na kruchych, starych gałęziach jakąś magiczną, śmiercionośną symfonię…
Mówiono nawet, że Sithny – pochodzący zresztą znad najzimniejszego morza – od dziecka rozmawiał tylko ze zwierzętami i wiatrem, tak bardzo go nienawidzono w rodzie.

– Diarmuidzie… – zaczął Sithny głosem zupełnie odmiennym od tego, którym jeszcze chwilę temu kpił z najstarszego syna Cordhilla Sinorękiego. Przerwał w ten sposób rozmyślania swego towarzysza. – Zacznij używać życia, przyjacielu. Wiesz, ilu w samej Fiannie jest takich, co by się z tobą chętnie pomijali? Masz wszystko – rzekł z politowaniem i zaczął wyliczać, zginając przy tym po jednym palcu na każdą cnotę: – Wspaniały wygląd i znamię pod okiem, na widok którego dziewki szaleją. Głowę, co lubi korzenie i piwo. Miecz, od którego legną zawsze najmniej dwa tuziny. Dozgonną przyjaźń i wdzięczność dowódcy najlepszej flanki na całej wyspie. A nawet brodę, którą, głupcze, golisz na gładko! – Położył dłonie na ramionach Diarmuida, by już chwilę potem mocno nimi potrząsnąć, mówiąc: – Wczoraj wyrżnąłeś ćwierć oddziału margrabiego Suillemhisa, pamiętasz? I co było potem? Zjadłeś kawał mięsa i poszedłeś wartę trzymać, mimo żeś bohater, a w oddziale wielu takich, co za karę powinni nie spać! Weź sobie jakąś dziewkę na posłanie i zapomnij o smutkach! Żyj życiem, na jakie cię skazano, przyjacielu.
Diarmuid Ua Dubihne w odpowiedzi posłał mu słaby uśmiech i klepnął go po ramieniu.
– Znowu, tak? – dopytał Sithny Mysi Wąs na ten widok i odgarnął jasne kosmyki opadające na czoło. – Znowu masz te sny?
Diarmuid odwrócił wzrok, uznawszy zapewne, że to wystarczające potwierdzenie. Szybko się jednak opamiętał – przypomniał sobie bowiem, że wojownik Fianny nigdy nie ucieka. Ani wzrokiem, ani ciałem. Dlatego wlepił w Sithny'ego swe chabrowe wejrzenie i mruknął:
– Mhm.
Mysi Wąs jęknął z bólem i przymknął powieki, po czym podrapał się za lewym uchem. Wkrótce nabrał powietrza, by niewiele potem wypuścić je ze świstem i dopytać:
– Znowu uciekałeś z Gráinne?
– Mhm.
– I co? Kruk ci nagadał o jakiejś legendzie, a ty się obudziłeś?
– Mniej więcej.
– To mniej czy więcej?
– Znowu czułem ten brak – odrzekł Diarmuid. Głos miał zachrypnięty, nadal senny, wciąż zatracony w tamtym braku. – I nie wiedziałem, skąd on się wziął. Zupełnie jakby…
– Ktoś ci odebrał najważniejszą część życia, bla, bla, bla… – dokończył Sithny i znów przygładził swego nikłego wąsa.
– A jeśli to naprawdę coś znaczy? – powtórzył w ślad za nim Diarmuid. – Już raz mnie w życiu przeklęto, więc…
– Wiesz, co to znaczy? – zapytał Sithny Mysi Wąs poważnym tonem. – Że ci baby brakuje. I to do tego stopnia, że zaczynasz śnić o kobiecie, którą dziś wieczorem przyrzekną twemu przyjacielowi i dowódcy. Opanuj się, Diarmuidzie! A teraz otrzyj ślinę z policzka i siadaj na koń, bo ruszamy do krainy daleko za horyzontem. Czeka nas przeprawa przez Tech Duinn. Wiesz, co to oznacza? – Sithny Mysi Wąs nie zaczekał na odpowiedź. Odszedł tam, skąd przyszedł, nieświadom nie bardziej niż wszyscy inni.
– Do krainy daleko za horyzontem, co? – szepnął Diarmuid Ua Dubihne i wytarł policzek, na którym sen pozostawił lepką strużkę śliny. – Ile to już lat?
Nie pamiętał. Ale i nie tęsknił.

Nie tęsknił, aż do momentu, w którym zrozumiał, że przekleństwa chodzą parami.





W pewnej krainie daleko za horyzontem, na który patrzysz, żyły Ulicznice. Tak samo jak ludzie oraz kruki życie wiodły one krótkie i raczej bezwartościowe, a na dodatek w większości samotne i potępione. W przeciwieństwie do ulicznic, jakie znasz, te sprzedawały swe serca – nie ciała. Krajały je na kawałki, a potem oddawały za odpowiednią sumę, usychając przy tym co dnia i charcząc w oparach niezmierzonego bólu.
Zapytasz pewnie, co z tego za pożytek. Zdawałoby się, niewielki – w końcu przyjemność to brudna, na dodatek bardzo krótka. Jednak ci, którzy z niej skorzystali, nie żałują. Mało tego – twierdzą, że takiej rozkoszy nie mają nawet tam, gdzie mieszkają bogowie.
Pewnemu krukowi imieniem Hoshi*** całe życie upłynęło na obserwowaniu Ulicznic z krainy daleko za horyzontem. Zarówno tych, którym zależało tylko na dukatach, jak i tych szukających przygód, czy namiętności. Jednak niczym było to krucze życie w porównaniu z chwilą, jaką ptaszysko poświęciło na obserwację Riannon – dziewczyny, której nikt nigdy nie kochał.

Ulicznica ta była bękarcią córką żony biednego, zapijaczonego garbarza oraz najprawdziwszego w świecie elfa. Po ojcu odziedziczyła urodę i głos, po matce śmiertelność oraz pogardę dla świata. Przecież dla niego była zbyt dziwna, by można ją kochać, prawda?
Riannon nosiła imię po bogini śmierci, co tylko czyniło ją jeszcze bardziej przeklętą – w końcu jej ojciec stracił nieśmiertelność za karę, a matka zmarła przy porodzie. Zdradzony garbarz również powoli, żałośnie umierał, patrząc na dziewczynę będącą owocem jego niewystarczalności. Dlatego szybko wygnał ją na ulicę, by sprzedawała swe serce i traciła czas.
Riannon marzyła o zostaniu bardem, lecz była kobietą, a to się nie godzi. Dlatego gdy nikt nie patrzył, przebierała się za chłopca i śpiewała tęskne piosenki w języku elfów, których na początku słuchał tylko kruk imieniem Hoshi. Z czasem bardzo się zaprzyjaźnili – ten bard i ptaszysko. Riannon dawała mu migdałowe ciastka, a on grzecznie chłonął jej dźwięki, patrząc, jak co dnia cicho gorzknieje i usycha. Hoshi bardzo nie chciał, żeby jego piękna Ulicznica umarła. Gdyby tylko mogła być elfem…
Tak, nikt nigdy Riannon nie kochał. Nikt oprócz Hoshi, oczywiście. A także pewnego dzielnego męża, którego oszukały kobiety.

Był ranek szesnastego dnia kwitnienia wrzosów pięćdziesiątego piątego roku panowania króla Sauallana Kołtuniatego, który zdobył tron, zabijając hordy ghouli mieszkających niegdyś w owej krainie daleko za horyzontem. Gęsta mgła przechadzała się ulicami maleńkiej stolicy – jako przechadzał się nimi również Zanarkand Foinse – wspominając wspaniałą bitwę stoczoną przez miłościwego króla. Powietrze zaś było zimne i nie do zniesienia. Do miasta zawitał pewien wytworny pan wraz z plotkami i całą świtą. Prostaczkowie wybiegli mu na spotkanie, radując się i nisko kłaniając.
– Cóż za okoliczność! – szeptali rybacy. – Chociaż jeden się nie przestraszył!
– Podobno wziął chimery pilnujące Tech Duinn sposobem – dodawali dumnie szewcy, co bez butów chadzali. – Zamiast przeprawiać się przez wyspę, opłynął ją!
– Bzdury! – wrzeszczeli karczmarze i bednarze. – Innej drogi nie ma; do nas tylko przez Tech Duinn!

I tak się kłócili, a stojący nieopodal nich Hoshi – podobnie jak Zanarkand Foinse – wolał słuchać głosu srok, które między sobą szeptały:
– Podobno córka tego pana to nimfa!
– Co z niej za pożytek? Zabałamucona, na dodatek nadal w miłosnym szaleństwie… Podobno mają ją głupiemu bękartowi naszego miłościwego króla oddać.
– Ale nadal nimfa!
– Dzisiaj na wieczornej uczcie odbędą się podwójne zaręczyny, bo będzie też Fionn mac Cumhaill i Gráinne, którą wkrótce mu dadzą za żonę.
Na te słowa zaśmiały się wrony, które nie mogły uwierzyć, że staremu Fionnowi zachciało się żenić. Zanarkand, który znał myśli wszystkich w promieniu dwóch tysięcy stóp w każdą ze stron świata, wiedział zaś, że kruk imieniem Hoshi w głowie ma już tylko nimfę. Że próbuje ją sobie wyobrazić. Wysoką, smukłą, jasną… Po prostu piękną i inną niż Riannon. Zan słyszał nawet, jak kruczy oddech przyspiesza, podobnie jak bicie równie ptasiego serca. Widział zachwyt, jaki pojawił się w oczach, oraz postanowienie zakrzepłe w połamanych niegdyś skrzydłach. Brzmiało ono:
– Muszę o tym powiedzieć mojemu bardowi! Może ułoży o niej jakąś piękną piosenkę…?

Tak też Hoshi zrobił. Wkrótce potem poszedł do Riannon, lecz długo nie mógl jej znaleźć – udało mu się to dopiero pod wieczór, kiedy do miasta przybyła cała Fianna na czele z samym Fionnem oraz przyrzeczoną mu Gráinne.
– Przyjechali powitać gościa – powiedział Hoshi, a Riannon lekko kiwnęła głową, chociaż na pewno nie usłyszała, co powiedział, gdyż wodzenie wzrokiem za wojownikami zupełnie ją pochłonęło. – Żaden nie kupi od ciebie serca – dodał kruk, widząc to. – Możesz się przebrać za barda.
– Nie ma go… – szepnęła Riannon i przycisnęła prawą dłoń do serca, które boleśnie się skurczyło.
My, kruki, bardzo wyraźnie widzimy wasze, ludzkie, serca – pomyślał wówczas Hoshi.
My, Cienie, zaś bardzo wyraźnie widzimy wasze, krucze, kłamstwa – dodał Cień w duchu i dalej obserwował dwójkę przyjaciół – pięknego barda i ptaszysko czarne jak noc.

Zarówno Zan, jak i Hoshi dobrze wiedzieli, o kogo chodzi Ulicznicy, której nikt nigdy nie kochał. Diarmuid Ua Dubihne, bo tak się nazywał, był mężem wspaniałym, ale zupełnie nie dla niej. Wysoki, barczysty i z włócznią na plecach, na dodatek odważny i przeklęty jak Riannon – tyle że jej nienawidzono, a jego kochano zanadto.
Kiedyś Hoshi może i by pomyślał, że tych dwoje mogło sobie wzajemnie pomóc. W końcu miłość jest dobra na wszystko. Ale wtedy nie była, bo mało kto umiał kochać naprawdę. I nikt nie umiał kochać tego barda tak jak kruk imieniem Hoshi.
– To tylko urok, moja piękna Riannon – mawiało ptaszysko po wielokroć, więc powiedziało też wtedy. – Każda kobieta, która na niego spojrzy, czuje to co ty. To przez znamię na jego twarzy. Ten człowiek prędzej wpędzi cię do grobu, nim poświęci ci choć jedno spojrzenie. Posłuchaj lepiej o nimfie. Mówią, że…
– Nimfy nie istnieją – odparła smutno Riannon, nadal wodząc wzrokiem za wojownikami. – A jeśli nie wierzysz, to idź do zamku i sam się przekonaj, głupi nielocie.
Hoshi poczuł, jak do oczu napływają mu łzy wściekłości. Bo widzisz, mój drogi, przyjaźni i żądzom czasami trochę nie po drodze.
– A żebyś wiedziała, że pójdę! – wrzasnął kruk, a potem się odwrócił. I odszedł, tak po prostu, ani razu nie spojrzawszy na Riannon, choć dobrze wiedział, że w jej oczach oraz sercu zagościł już żal.
Ruszył w stronę zamku. Kulawo, bo kulawo, ale dzielnie. I tak byłoby pewnie do końca, gdyby nie to, że przestraszył go ostatni koń, jaki sennie uczestniczył w uroczystym przemarszu wojowników Fianny. Hoshi zakrakał wówczas donośnie, czym spłoszył rumaka. Jako że kruk był zbyt mały, by jeździec, do którego ów koń należał, mógł go od razu dostrzec, jego spojrzenie najpierw utkwiło w Riannon – pięknym bardzie należącym go kruka.
I tkwiłoby tam pewnie nadal, gdyby nie to, że zbliżała się noc pełna niesprawiedliwości.

Jeden jedyny Zanarkand, który na to wszystko patrzył, wiedział, że nikt, kto zjawia się w krainie daleko za horyzontem, nie jest przypadkowy. Czuł, że przeszłość wraca tylko po to, by zabawić się ich losem – przeznaczeniem wojownika, barda oraz Cienia.
Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej maleńką przezroczystą kulkę. Zacisnął na niej pokaleczone, spękane palce i ujrzał w niej oblicze pięknej dziewczyny.
– A więc to twoim cieniem będę… – szepnął pod nosem i, rzuciwszy ostatnie spojrzenie wpatrzonym w siebie odmieńcom, ruszył przed siebie, by zdążyć przed krukiem.
To, co wówczas czuł, nie dało opisać się słowami. Było po prostu brakiem.


______________________

* Diarmuid Ua Dubihne jest postacią z mitologii celtyckiej, więc jak ktoś nie zna człowieka, to można by się zapoznać z jego historią, bo tutaj ona będzie nieco zmieniona i rozwijana stopniowo.
** Sithny – (szkoc.) pokój.
*** Hoshi – (jap.) gwiazda.

No tak średnio mnie zadowala ten rozdział. Zrobiony na szybko, ale z potrzeby serca, jeśli tak mogę to określić. Prawdopodobnie w wolnej chwili go przeedytuję albo nawet napiszę od nowa.

Jeśli chodzi o niejasności, to tak – Zan, Diarmuid i Riannon znali się wcześniej. A kruk mówi.

Narrację jak na razie planuję dzielić między Diarmuida i Zana, ale potem zapewne dojdzie jeszcze Laillalai.

Chyba przeholowałam z trudnością imion i nazwisk w tym opowiadaniu. Łapię się na tym, że czasem nawet ja robię w nich literówki. Co ze mnie za autorka.

No. To tyle chyba. Napiszcie coś, jak możecie.

4 komentarze:

  1. Ja poproszę trochę tej Twojej kreatywności. Bo chociaż jest ze mną dzielny, nieodzowny Wen, to takiej kreatywności jak u Ciebie to mi brakuje. Tak, mam na myśli głównie Twoje imiona. Są z kosmosu (gwoli ścisłości, wiem, że nie, ale takie mam wrażenie xD). Genialne. Nieważne jak trudne, są świetne. W ogóle uwielbiam te Twoje odnośniki - do mitologii, do innych języków (zwłaszcza szkockiego, ale to zrozumiesz na BuzzingBlood za chwilę ;P).
    I chciałabym powiedzieć coś na temat Twojego sposobu pisania, ale ostatnio czuję się jak upośledzona lingwistycznie i brakuje mi określeń. Więc polecę słowotwórstwem. Bo w sumie mogę. Podoba mi się Twoja metaforyzacja, Twoje określnictwo i opływający opis każde wydarzenie tak, jak woda opływa sunącą z prądem ławicę ryb. Czy coś. Boże, to było słabe. Ale mam nadzieję, że zrozumiesz, co miałam na myśli.
    Mam nadzieję, że Riannon nie będzie postacią epizodyczną. Polubiłam ją. Wydaje mi się taka... zagubiona. Trochę jakby była Satine z Moulin Rouge. Chociaż oczywiście to zupełnie inna kategoria. Ale tak mi się skojarzyła. A kruk niech mówi. Mówiące ptaki są fajne. Z Angeliną Jolie jeden gadał.
    Kończąc mój absolutnie fascynujący wywód: genialnie się to czyta. I myślę, że się uzależniłam od Ulicznic. I wiem skąd ta potrzeba serca do pisania się nagle wzięła ;P
    pozdrawiam mocno ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niektóre jednak naprawdę są z kosmosu XD Bo wiele z nich wymyślam na ura, jak stwierdzę, że brakuje mi imienia, a nie chce mi się szukać po słownikach czy stronach.

      Haha, to nie było słabe, tylko bardzo miłe :D

      Riannon będzie, hmm… W sumie się zobaczy, ale na pewno namiesza. Wstępnie jest planowana jako postać drugoplanowa, dość często się pojawiająca, ale nie narracyjna.

      No kruk pogada pewnie jeszcze trochę, ptaszysko czasem musi xD

      Pozdrawiam :*
      Hagiri

      Usuń

Nie bądź Cieniem – weź skomentuj.